Bruksela czeka na naszego gimnazjalistę
Dnia 9 listopada 2015r. w Miejskiej Sali Koncertowej im. Fryderyka Chopina w Radzyminie odbyła się wspaniała uroczystość związana z rozstrzygnięciem II Konkursu Historycznego „Powstanie warszawskie”. Uczniowie szkół podstawowych, gimnazjum i szkół ponadgimnazjalnych z całej Polski, a nawet z Grodna i Wileńszczyzny, nadsyłali prace literackie lub plastyczne, upamiętniające insurekcję z 1944 r. Komisja obejrzała i odczytała około 400 ilustracji, prezentacji multimedialnych, wierszy oraz opowiadań.
Organizatorami tej edycji konkursu byli: członkowie rodziny rotmistrza i żołnierza AK – Witolda Pileckiego oraz wiceprezes Stowarzyszenia „Polska Jest Najważniejsza” – Wojciech Boberski. Honorowy patronat nad uroczystością sprawowali: Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej, Instytut Pamięci Narodowej, Muzeum Powstania Warszawskiego, Mazowieckie Kuratorium Oświaty, Proboszcz Bazyliki Świętej Trójcy w Kobyłce, a także poseł na Sejm – Mariusz Błaszczak, Poseł do Parlamentu Europejskiego – Zdzisław Krasnodębski, Fundacja „Polskiego Państwa Podziemnego” i Stowarzyszenie „Polska Jest Najważniejsza”.
Gimnazjum nr 4 w zmaganiach literackich dotyczących powstania warszawskiego reprezentowało dwoje uczniów: zeszłoroczna laureatka konkursu Dominika Łukijaniuk z klasy 2i (opowiadanie „Wspomnienia z piekła na ziemi”) oraz Adam Grudziński z klasy 3m (wiersz „Pies i jego Pan”). Prace powstały pod kierunkiem p. Beaty Mrozowskiej.
Utwór poetycki Adama zachwycił komisję, która przyznała mu I miejsce, a także Grand Prix całego konkursu. Oprócz książek nasz uczeń wygrał (ex aequo z uczennicą z Wilna) pięciodniową wycieczkę do Brukseli.
Jesteśmy dumni z Adama, który napisał wspaniały i wstrząsający wiersz ukazujący 63 dni chwały. Życzymy dalszych sukcesów literackich i wspaniałego wyjazdu w kwietniu 2016 r. Zachęcamy do przeczytania wspomnianych tekstów.
Adam Grudziński, klasa 3 Gimnazjum nr 4
Laureat I miejsca w kategorii wiersz (gimnazjum) oraz Grand Prix
II Konkursu Historycznego „Powstanie warszawskie” 2015r.
„PAN I JEGO PSY”
Patrzą widzą śmierć i ból
Nic nie widzą więcej
Tylko ból łzy i krew
I jeszcze jeszcze więcej
Cierpią płaczą i pełzają
W strachu który im pozostał
I nic więcej już nie mają
Tylko łzy gdy Pan ich chłostał
Ach złe psy tak krzyczał Pan
I bił mocniej jeszcze
Aż za łzami poszła krew
A Pan poczuł dreszcze
Białą sierść poplamił krwią
I się z tego śmiał
Potem gdy mu się znudziły
To do bud je gnał
A te kuląc swe ogony
Biegły gdzie on chciał
On zaś patrzył jak czmychały
ze szczęścia się śmiał
Lecz przestały być potulne
Psy po pewnym czasie
A pan zdumiał się ogromnie
Takiej wściekłej masie
Karcił krzyczał bił zabijał
Lecz psy wciąż warczały
Ciągle same wciąż bez wsparcia
Białe kły szczerzyły
Pan odwrócił się na pięcie
I ogromnie wrzasnął
Psy zrobiły się niegrzeczne
A więc on je chlasnął
I rozpierzchły się po klatce
Pośród wielkiej Burzy
I walczyły tak zaciekle
W czarnej krwi kałuży
Wstał więc Pan ze swego tronu
Z czaszek psich i kości
Psy już się uczłowieczyły
Nie znały litości
Pan swą straszną uniósł rękę
Nad walczące grupy
I wnet tych skundlonych ludzi
Pozamieniał w trupy
A WARSZAWĘ co się
warknąć na Pana ważyła
tylko popiołu i zgliszczy
skorupa pokryła
Dominika Łukijaniuk, 2i Gimnazjum nr 4
„WSPOMNIENIA Z PIEKŁA NA ZIEMI”
Dzisiaj znowu wstałem z trudem z łóżka. Wszystko wydaje się sto razy trudniejsze, od kiedy zmarła moja żona Halinka. Stare kości dokuczają tak bardzo… Nie daję rady chodzić.
Wszedłem do kuchni i zerwałem kartkę z kalendarza. Już pierwszy sierpnia. Jak ten czas szybko mija. Znów… To już osiemdziesiąty siódmy sierpień w moim życiu.
Pamiętam lato 1944 r. Wydawałoby się, że to działo się tak niedawno, niemal wczoraj. Pomimo upływu czasu wszystko pamiętam bardzo dokładnie.
Siedemdziesiąt jeden lat temu z zapartym tchem czekałem na wybuch powstania. Byłem zmęczony okupacją i czułem się jak dorosły mężczyzna, mimo że miałem zaledwie czternaście lat. Ileż można wytrzymywać to, co robili w naszej Warszawie ci przeklęci Niemcy? Postanowiliśmy się wyrwać ją z rąk okupanta, bo stanowczo za długo tu siedział. Nie mogliśmy przecież pozwolić na dalsze upokorzenia. Nasze waleczne serca krzyczały: „Dosyć!!!”.
Wojna odebrała mi ojca. Tata był w AK. Ostatni raz widziałem go na początku września 1939 roku. Mama była lekarzem. Ciągle pracowała w szpitalu, bo ktoś musiał być przy rannych. Przez to bardzo rzadko się widywaliśmy.
Miałem tylko czternaście lat. Byłem w Zawiszakach. Do harcerstwa należałem niemal od początku wojny, to znaczy od końca września, kiedy Szare Szeregi zostały powołane. Wszyscy tu pilnie uczyliśmy się na tajnych kompletach, by, jak to mówili profesorowie, było komu odbudować Ojczyznę po wojnie. Najbardziej interesujące były zajęcia z topografii Warszawy. Byłem w tym najlepszy. Bez trudu odnajdywałem ulice na mapie i w terenie. Z zazdrością patrzyłem na starszych kolegów w Bojowych Szkołach i Grupach Szturmowych. Chciałem być taki jak oni, uczestniczyć w bohaterskich akcjach, nosić przy sobie broń i… Zabijać?… Tak naprawdę to nie wiedziałem, czy chciałbym to robić. Wielokrotnie zastanawiałem się, jak to jest, pozbawić kogoś życia. Dobrze się stało, że ta rola nie była mi nigdy dana.
Nadszedł wreszcie dzień 1 sierpnia 1944 roku. Godzina W. Pamiętam jak dziś, to był wtorek. Byłem u Franka, w mieszkaniu na Pradze. W pokoju obok jego starsza siostra Helena, miała chyba dziewiętnaście lat, i jej narzeczony Władek rozmawiali zawzięcie. Chłopak powiedział jej, że idzie do powstania, należał do Grup Szturmowych. Ona płakała, błagała żeby nie szedł. Długo się kłócili, w końcu Władek wyszedł. Hela miała rację…, jej narzeczony zginął 8 sierpnia, a ona dwa dni później.
Zbliżała się siedemnasta. Pożegnaliśmy się z Heleną. Ona ciągle płakała. Przez łzy uśmiechnęła się do nas i zapytała: „Wy też mnie zostawiacie?” Nie wiedzieliśmy, co mamy powiedzieć. Przytuliła nas, nakreśliła krzyże na naszych czołach i powiedziała: „Uważajcie na siebie. Idźcie z Bogiem.”
W późniejszym czasie dużo myślałem o Heli. Rzeczywiście została sama. Jej narzeczony i brat poszli do powstania, a rodziców w 1943 roku wywieźli do Oświęcimia. Ona sama myślała zbyt racjonalnie, aby iść do walki. Nigdy nie wierzyła w powodzenie zrywu. Wspierała nas za to modlitwą. Wyjrzała przez okno, machała i wołała: „Będę się za was modlić, chłopcy!” Więcej jej już nie widziałem.
Wybiła godzina 17.00. Godzina naszej Wolności, jak myśleliśmy. Rozpoczął się ostrzał budynków należących do Niemców. My, jako najmłodsza grupa harcerska, pomagaliśmy walczącym, przekazywaliśmy meldunki, zajmowaliśmy się opatrunkami. Powstańcy mieli zbyt mało broni, nie byli w stanie się obronić, ale szaleńczo walczyli… z wiarą w Bożą pomoc… i w Rosjan.
Serce waliło mi jak nigdy. Byłem tak podekscytowany. Nigdy nie czułem takich emocji. Przerażały mnie huki wybuchów i krzyki rannych. Okazało się, że konfidenci wcześniej ostrzegli Niemców o naszych zamiarach. Bałem się, że powstanie skończy się szybciej, niż się zaczęło, żołnierze jednak nie tracili wiary i dzielnie walczyli. Modliłem się. Modliłem się jak nigdy. Błagałem Boga o zwycięstwo.
Mieszkałem w dzielnicy Śródmieście – Południe i tam 2 sierpnia zostałem przydzielony przez harcmistrza Kazimierza Grendę „Granicę” do Harcerskiej Poczty Polowej. Działaliśmy jednak jedynie na terenie naszej dzielnicy. Dwa dni później Naczelnik Kwatery Głównej Szarych Szeregów, Stanisław Broniewski, postanowił, że poczta działać będzie na terenie całej Warszawy.
Na jednej z odpraw listonoszów poznałem Jadzię. Miała piękny warkocz w kasztanowym kolorze i wiecznie śmiejące się zielone oczy. Urzekła mnie od razu. Kiedy z nią rozmawiałem, okazało się, że mamy podobną sytuację. Jej tata także jest w Armii Krajowej, a mama nie żyje. Została zastrzelona podczas łapanki w 1942 roku.
Dzień 16 sierpnia był bardzo wyczerpujący. Miałem mnóstwo listów do przekazania. Ludzie piszący mieli trudne zadanie, bo tekst nie mógł być dłuższy niż 25 słów. Zastanawiałem się, jak przekazać w tak krótkiej wiadomości ważną informację ludziom, których często nie widziało się przez bardzo długi czas. Odebrałem przesyłki ze skrzynki przy ulicy Górskiego. Poszedłem do Głównego Urzędu Pocztowego przy ulicy Świętokrzyskiej, ponieważ obowiązywała cenzura i wszystkie listy musiały zostać sprawdzone. Tam też otrzymywały pieczątkę z napisem Harcerska Poczta Polowa i rysunkiem harcerskiej lilijki. Potem poszedłem w miasto. Szukałem adresatów, czyli rodzin, matek, żon, narzeczonych, sióstr czekających na wiadomości od zaginionych lub uznanych za zmarłych… synów, mężów, braci. Musiałem bardzo uważać. My, listonosze, byliśmy głównie pod odstrzałem, bo Niemcy doskonale wiedzieli, co robimy i jakim jesteśmy dla nich zagrożeniem. Czasem, gdy doręczałem przesyłki, dostawałem od ludzi książki, żywność lub opatrunki dla rannych. Oczywiście poczta działała bez jakichkolwiek opłat. Podarunki były dobrowolne. Cieszę się, że nie wszyscy warszawiacy uważali powstanie za głupotę i wspierali nas. Bez tych dobrych dusz walczylibyśmy dużo krócej.
18 sierpnia stało się coś strasznego. Franek zginął. To był mój najlepszy przyjaciel, niemal brat. To on właśnie mówił do mnie: „Jasiek, będzie dobrze, zobaczysz. Musimy walczyć!” Pomagało, kiedy już naprawdę nie miałem sił i chciałem odejść z harcerstwa. Nie wiedziałem wtedy, jak sobie teraz bez niego poradzę. Przypomniała mi się Helena. Miała rację. Nie powinniśmy się w to bawić.
Później było już tylko gorzej. Wszyscy byli bardzo zmęczeni. Od wielu dni nie mieli nic w ustach. Brakowało też wody. Szpitale, także te prowizoryczne, były przepełnione. Brakowało rąk do pracy. Sanitariuszki mdlały ze zmęczenia, ale musiały nieść pomoc. Nie było innego wyjścia.
Któregoś dnia, podczas próby dostarczenia listów, zostałem postrzelony. Usłyszałem huk i poczułem bardzo silny ból w brzuchu, dotknąłem tego miejsca i zobaczyłem na dłoni krew. Natychmiast zemdlałem.
Obudziłem się w szpitalu. Opatrywała mnie jakaś dziewczyna. Miała warkocz koloru kasztanów i piękne zielone oczy. Tak, to była Jadzia. Tylko, że teraz wyglądała troszkę inaczej. Schudła, było widać zmęczenie na jej twarzy i była umorusana wszechobecnym pyłem i brudem… tak jak my wszyscy. Ale i tak była piękna. Poznała mnie, uśmiechała się. Powiedziała: „I co Jasieńku? Nie jesteś taki kuloodporny, jak ci się wydawało?” Dowiedziałem się, że byłem nieprzytomny kilka dni. Przez cały ten czas Jadzia opiekowała się mną, była bardzo troskliwa. Dzięki niej dwa dni później mogłem wyjść ze szpitala. To ona wyprowadziła mnie z budynku, bo byłem jeszcze trochę osłabiony. Nie było jednak powodu, żebym musiał zostać tam dłużej, zwłaszcza, że miejsce było potrzebne dla ciężko rannych. Jadzia szła do jakiegoś plutonu… podobno potrzebowali sanitariuszki, bo ich zginęła. Droga na skróty prowadziła przez jedną z kamienic. Przytuliła mnie, życzyła powodzenia i poszła. Po kilku krokach odwróciła się, uśmiechnęła się tym swoim zniewalającym uśmiechem i pomachała do mnie. Weszła do budynku i … wtedy stała się tragedia. Na kamienicę spadła bomba. Pamiętam huk i płomienie. Wbiegłem do walącego się budynku i wyciągnąłem ciało Jadźki. Nie żyła. Jej ciało wyglądało tak strasznie. Była cała pokaleczona, a ubranie dosięgły płomienie. Ten widok nigdy nie zniknie z mojej pamięci.
Pogrzeb odbył się tego samego dnia. Byłem na wielu pogrzebach, ale na tym i na pogrzebie Franka cierpiałem najbardziej. Cały czas miałem przed oczami widok jej spalonego ciała. Dlaczego ona? To była taka cudowna, kochana, troskliwa, inteligentna, a przy tym przepiękna osoba. Poprzysiągłem sobie i jej zemstę.
Wychodząc z cmentarza zobaczyłem pewnego mężczyznę. Miał głowę owiniętą bandażem, rękę na temblaku i brakowało mu lewej nogi. Wydawało mi się, że skądś go znam, miał znajomo wyglądającą twarz, pomimo sporej blizny na policzku. Niespodziewanie spojrzał na mnie. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Jego mina wskazywała na to, że miał ten sam problem co ja – nie miał pojęcia, kim jestem, ale wiedział, że już kiedyś mnie widział. Nagle zawołał: „Synu!!! Syneczku!!!” Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że to był mój ojciec. Padliśmy sobie w ramiona.
Poszliśmy razem do domu… My mieliśmy jeszcze wtedy dom. Tego wieczora mama wróciła na noc. Kiedy zobaczyła tatę, płakała ze szczęścia. Rozmawialiśmy do późnych godzin nocnych. Dowiedziałem się, że tata szukał nas, ale odnalezienie kogokolwiek w tamtym czasie w Warszawie graniczyło z cudem. Najważniejsze jednak było to, że tata był już z nami.
Poczta Polowa działała do końca powstania. Kiedy nadszedł 3 października – dzień kapitulacji, nikt z nas nie wierzył w porażkę. Każdy zastanawiał się, dlaczego nam się nie powiodło, po co zginęło tyle tysięcy ludzi i najważniejsze – co teraz?
Ojciec został skazany na śmierć zaraz po wojnie, w tym nowym ustroju, a mama zmarła w 1987 roku. Dwa lata po zakończeniu wojny wziąłem ślub z Haliną… też warszawianką. Jej jednak już nie ma… Tak jak nie ma tamtej Warszawy… Mam syna i wnusię – Magdalenkę, która bardzo często prosi mnie o opowiadania o wojnie, a najbardziej podoba jej się historia o ślicznej Jadzi z kasztanowymi warkoczami.
Wspomnienia cały czas mnie nękają. Od kiedy jestem sam, dokuczają mi jeszcze bardziej. Często nie dają mi zasnąć w nocy. Widzę te zmęczone twarze ludzi walczących od wielu dni bez wytchnienia. Pamiętam obolałe ciała rannych żołnierzy, którzy mieli śmierć wypisaną na twarzach. Słyszę huki wystrzałów i bomb, płacze i jęki ofiar. Czuję ból matek, sióstr i żon czekających na swoich mężczyzn.
Dobrze, że ludzie nie zapomnieli. Dobrze, że pamiętają o bohaterach tamtych dni. O ludziach, którzy przez 63 dni bez odpoczynku walczyli o naszą stolicę.